Pilsko z dwóch stron – Góra Pięciu Kopców, słowacki szczyt i pełna emocji wędrówka z Korbielowa
- Kacper

- 6 wrz
- 6 minut(y) czytania
Trasa na Pilsko z Korbielowa to więcej niż tylko zdobycie kolejnego szczytu z Diademu Gór Polski. To wymagająca pętla, która prowadzi przez mgłę, ciszę, historię i... nagłe przebłyski widoków po słowackiej stronie. 13 km wysiłku, dwie granice, jedno schronisko i wyjątkowy klimat.

Wstęp: podwójny szczyt, podwójne wrażenia – mimo kiepskiej pogody
Nie każdy szczyt daje drugą szansę na widoki. Pilsko – tak. Tym razem ruszyliśmy z Korbielowa, żeby zdobyć Górę Pięciu Kopców – czyli polski wierzchołek Pilskiego, który należy do Diademu Gór Polski. Ale nie zatrzymaliśmy się tam. Poszliśmy dalej, na słowacki szczyt Pilsko, bo wiedzieliśmy, że ta góra ma dwa oblicza – i chcieliśmy zobaczyć oba.
Pogoda po naszej stronie nie rozpieszczała – chmury, mgła, niskie ciśnienie. Ale jak się okazało, wystarczyło przejść kilkaset metrów dalej, żeby znaleźć się w zupełnie innym świecie. I to właśnie ten kontrast, między ciężkim podejściem w gęstej mgle a nagłą panoramą po słowackiej stronie, zrobił na nas największe wrażenie.
W tym wpisie pokażę Ci:
jak wygląda podejście z Korbielowa i który wariant szlaku warto wybrać,
dlaczego warto zdobyć oba wierzchołki Pilskiego,
co spotkasz po drodze – od schroniska i widokowych hal po mogiłę żołnierza z 1939 roku.
Pilsko to nie tylko kolejny szczyt. To góra, która pokazuje różne oblicza, i to nawet w ciągu jednej wędrówki.
Start z Korbielowa – parking, żółty szlak i asfaltowa rozgrzewka
Naszą trasę na Pilsko rozpoczęliśmy w Korbielowie, na końcu ulicy Zbójnickiej, gdzie znajduje się duży parking turystyczny. To miejsce bardzo wygodne: sporo miejsca, wiatka, ławki i nawet wyznaczone miejsce na ognisko. Idealne jako baza wypadowa – spokojne, dobrze oznaczone i tuż przy początku żółtego szlaku.
Szlak początkowo prowadzi asfaltową drogą – łagodnie, bez trudności. Taki odcinek to dobra rozgrzewka przed tym, co będzie dalej. Słońca nie było, ale pogoda jeszcze trzymała się w ryzach. Ot, szare niebo i ciche górskie przedpołudnie.
Po chwili trasa odbija w bok i wchodzi w las, przechodząc w pobliżu potoku Buczynka. Od tego momentu wędrówka nabiera tempa – robi się bardziej stromo, bardziej dziko i… znacznie ciekawiej. Z każdym krokiem pojawiały się kolejne widoki – jeszcze nie spektakularne, ale już wystarczające, żeby co jakiś czas się odwrócić i rzucić okiem za siebie.
To dopiero początek, ale czuć już, że ta trasa będzie miała swoje momenty.

Hala Kamieniarska i Hala Miziowa – przerwa dopiero w drodze powrotnej
Wkrótce po Czarnym Groniu szlak zaczął się lekko wypłaszczać i pojawiły się pierwsze oznaki Hali Kamieniarskiej – niewielkiej, ale bardzo malowniczej przestrzeni z kilkoma małymi potoczkami, które przecinają ścieżkę. To było jedno z tych miejsc, gdzie cisza górskiego poranka łączy się z szumem wody i zapachem wilgotnej trawy. Klimat idealny na chwilę oddechu, ale wiedzieliśmy, że prawdziwa przerwa jeszcze przed nami.
Po krótkim przejściu przez halę dotarliśmy do dobrze znanego punktu tej trasy – Hali Miziowej. To już konkretna przestrzeń z szerokimi panoramami (przynajmniej przy dobrej pogodzie) i charakterystycznym, dużym budynkiem schroniska PTTK na Hali Miziowej.
Tym razem pogoda nas nie rozpieszczała – chmury były nisko, widoczność słaba, a góry wokół bardziej się domyślało, niż oglądało. Ale ponieważ już kiedyś byliśmy tu w pięknych warunkach, wiedzieliśmy, co ta hala potrafi pokazać. Zdecydowaliśmy jednak, że przerwę w schronisku zrobimy dopiero w drodze powrotnej – teraz przed nami był jeszcze wysiłek, na który trzeba było zachować trochę energii.
Spojrzeliśmy na znakówki – do szczytu zostało niewiele, ale czekał na nas wybór: żółty czy czarny szlak? Wybraliśmy czarny. Bo jak już się wspinać, to konkretnie.


Czarny szlak na Górę Pięciu Kopców – stromo, mgliście, letnio
Z Hali Miziowej ruszyliśmy na ostatni, ale najbardziej wymagający fragment podejścia – czarnym szlakiem na Górę Pięciu Kopców. To krótki, ale intensywny odcinek, który dość szybko daje w kość.Szlak od razu ostro pnie się w górę, miejscami jest kamienisty i wąski, co przy mokrej nawierzchni wymagało uważniejszego stawiania kroków. Latem, przy zieleni dookoła, ten fragment ma swój surowy urok – nie ma tu kwiatowych polan czy widokowych hal, tylko proste podejście przez gęsty las i kosodrzewinę.
Tego dnia chmury wisiały nisko i przez większość podejścia towarzyszyła nam gęsta mgła. Widoczność słaba, wilgoć w powietrzu, a wokół tylko zieleń i cisza. Mimo że to środek lata, warunki sprawiały, że wszystko wydawało się nieco surowe – ale też przez to bardziej klimatyczne.
Po drodze minęliśmy Halę Słowikową, przy której ścieżka nieco się otwiera – to krótka przerwa od stromizny, ale nie na długo. Po chwili znów zaczęło się ostre podejście w górę, przez gęstą kosówkę.Wreszcie dotarliśmy na Górę Pięciu Kopców (1535 m n.p.m.), czyli polski wierzchołek Pilskiego – jeden z najwyższych szczytów w Diademie Gór Polski.
Szczyt porośnięty jest kosodrzewiną, z tabliczką i kamiennym kopcem. Tego dnia nie było nam dane nacieszyć się rozległą panoramą – mgła nie odpuszczała. Ale i tak sama obecność w tym miejscu, po intensywnym podejściu, była nagrodą.
Co ciekawe, Pilsko to góra z dwoma wierzchołkami – i właśnie dlatego nie kończyliśmy jeszcze naszej wędrówki. Chwilę odpoczynku i… czas na słowacką stronę.



Słowacki szczyt Pilsko – w końcu widoki!
Z polskiego wierzchołka ruszyliśmy dalej – w stronę słowackiego szczytu Pilskiego (1557 m n.p.m.). To zaledwie kilkanaście minut marszu łagodnym grzbietem. Podejście nie jest trudne, szlak dobrze widoczny, a ścieżka prowadzi przez typowy dla wyższych partii Beskidów teren: niska roślinność, trawy, kosówka i duża przestrzeń.
I właśnie tam, po słowackiej stronie, pogoda zaczęła się zmieniać. Chmury się rozrzedziły, mgła ustąpiła, a przed nami pojawiły się pierwsze konkretne panoramy tego dnia. Niebo nadal było zachmurzone, ale widoczność była wyraźnie lepsza niż po polskiej stronie.
Ze szczytu widać rozległą przestrzeń – przy dobrej pogodzie można dostrzec Tatry, Małą Fatrę, a także całe połacie słowackich gór. Dla nas, po kilku godzinach wędrówki w białej mgle, ten moment był nagrodą – widoki, na które się czeka, które przychodzą niespodziewanie i które zostają w pamięci.
Zostaliśmy tam chwilę – odpocząć, napić się wody, złapać oddech i po prostu napawać się przestrzenią. W takich chwilach przypominasz sobie, dlaczego warto wstawać rano i ciągnąć pod górę, nawet jeśli na początku nic nie zapowiada sukcesu.



Zejście żółtym szlakiem – mogiła, krzewy i jeszcze więcej klimatu
Z powrotem na Górze Pięciu Kopców zdecydowaliśmy, że na zejście wybieramy żółty szlak. To łagodniejsza alternatywa dla czarnego wariantu, którym wcześniej wchodziliśmy – i świetna okazja, żeby zejść w nieco spokojniejszym rytmie, zanurzając się w inny klimat tej samej góry.
Ten odcinek szlaku jest węższy, bardziej zarośnięty krzewami i miejscami dość dziki, ale dzięki temu bardziej klimatyczny. Tego dnia chmury znów zaczęły opadać, co dodało trasie tajemniczości – wszystko było ciche, przygaszone, wilgotne, a miejscami niemal bajkowe.
Na szlaku natrafiliśmy na symboliczne miejsce pamięci – mogiłę Wojciecha Basika, żołnierza poległego w pierwszych dniach II wojny światowej. Skromny, ale poruszający punkt na trasie, który skłania do refleksji. W tak odludnym miejscu, ten samotny krzyż i tablica robią wrażenie – szczególnie w takiej mgle.
Szliśmy dalej, coraz niżej, aż w końcu dotarliśmy z powrotem do Hali Miziowej. Tym razem – bez pośpiechu.


Schronisko na Hali Miziowej – zupka, szarlotka i sernik obowiązkowo
Tym razem nie mijaliśmy schroniska bez zatrzymania. Po zejściu z żółtego szlaku Hala Miziowa znów przywitała nas szeroką przestrzenią i schroniskiem, które w takich warunkach wydaje się jeszcze bardziej przytulne.
Choć pogoda wciąż była daleka od idealnej, ciepłe wnętrze, zapach jedzenia i gwar rozmów sprawiły, że przerwa w schronisku była dokładnie tym, czego potrzebowaliśmy. Zamówiliśmy klasykę – zupę, a na deser szarlotkę i sernik. I trzeba przyznać – wypieki są tam naprawdę dobre. Prosto, domowo i dokładnie tak, jak powinno smakować w górach po długim podejściu.
Chwila siedzenia, coś ciepłego w brzuchu, uzupełniona woda – i znów można było ruszyć dalej. Został nam jeszcze powrót do samochodu, ale to już spokojniejszy odcinek, bez pośpiechu.



Powrót przez Czarny Groń – i dlaczego nie wybraliśmy zielonego szlaku
Z Hali Miziowej wróciliśmy na dobrze już znany żółty szlak. To nim schodziliśmy do Czarnego Gronia, mijając po drodze znajome fragmenty lasu i potoki, które tym razem wyglądały zupełnie inaczej – z innej perspektywy, w innym świetle, po całym dniu wędrówki.
Planowo chcieliśmy zejść zielonym szlakiem, który biegnie wzdłuż kolei narciarskiej. Ten wariant daje więcej otwartej przestrzeni i widoków, więc przy dobrej pogodzie mogłoby to być świetne zakończenie dnia. Ale… tego dnia chmury nadal wisiały nisko, widoczność była słaba, a trasa wzdłuż wyciągu nie dawała żadnych dodatkowych korzyści. Dlatego bez żalu zostaliśmy na żółtym szlaku, który zna się już niemal na pamięć.
Zejście było spokojne, choć nogi już czuły dystans. Gdy dotarliśmy do Czarnego Gronia, ostatnie metry były już tylko formalnością – prosta ścieżka w dół, aż do parkingu przy ul. Zbójnickiej, gdzie rano zostawiliśmy samochód.
Łącznie wyszło około 13 km. Trasa nie była technicznie trudna, ale wymagała dobrej kondycji – zwłaszcza przez długie i intensywne podejścia. A mimo że pogoda nie dopisała w całości, to… i tak było warto.
.png)








Komentarze